Upadek II
Chłodny był dzień, niby wilgotny, mokry, gorzki.
Dyszały usta i stukot końskich myśli był słodki.
W kryształowej poświacie, w ukryciu nocy.
Ciała były mokre defektem przesilonej mocy.
Błyskały ostrza subtelnie pikantne, gładkie.
Tryskały rany szponem, pazurem, ukradkiem.
Świeciła platyna żebrowej zbroi rycerza.
A ona okrutna o twarzy wijącej się zwierza.
Ponad czasem astralnie walkę tocząc.
Ściskany miecz gna do serca mamrocząc.
Światło od niebios i chaos od ziemi.
Dwa światy zbliżone okrutnie wśród cieni.
Czerwienią porosły labiryntu rosy.
Walczyła Meduza o „Głowy na stosy!”.
Śniady wybawca o króla dostojne
Szumiące na wietrze wiszące chorągwie.
Przykazane dzieje ziścić się chciały.
Prawości szaty koronować do chwały.
Gdy ostrze zawisło, pokonało siedlisko
Żądzą nieruszonych na kamienisko.
Spojrzał w oczy bestii namiętnie.
Ze stalowym wyrazem bezkrętnie.
Miał zabić, nie kochać.
Czemu ta wiedźma krzyczy i sapie?
Zabij mnie, przebij, bluźnierstwo na łapie.
Zła wyparty odszedłem, zgubiłem sens doktryny.
Schyliłem głowę przed dworską hańbą rządzącej kurtyny.
Myśli kierowałem boskiej słabości.
Wypełniam się myślą bezsensu nicości.