Jest coś przyciągającego w śmierci. Przeraża ale zostaje. Ciągnie się jak dym papierosowy chłodnymi nocami. W nieświadomości dni próbuje przebić się przez gwarną zaściankowość. Przychodzi do nas w najbardziej zwykłych momentach, bynajmniej nie jak cała nasza droga, wypełniona przelotnymi chwilami, złudzeniami i marzeniami. Życie jest chwilą - śmierć jest wieczna. Dlaczego musimy trwać w tych przebłyskach? W tych krótkich radościach i przejściowych smutkach? Marzy się momentami połączenie z tym zimnym absolutem. Odciąć się od ludzi, od wiatrów, od drzew. Przestać trwać. Domknąć czas. Nie budzić się rankami w oczekiwaniu na wrzącą wodę wypełniającą fusy swą obfitością. Nie czekać na sen i następny dzień. Nie wypatrywać słońca zza pomarańczowych pomarszczonych chmur. Nie obserwować pierwszych chwiejnych kroków i ostatnich niemniej chwiejnych. Nie rodzić się i nie umierać.
A jednak coś trzyma tu, przyciąga do ziemi, do oddechów i westchnień. Czyż życiem nie jest te okrutne zmaganie się ze światem przedstawionym? Czy nie jest to walka z samym sobą, z odmętami własnej świadomości, z interpretacją barw i z prawidłowością odróżnienia dobra od zła?
Nie jest to szukanie prawdy ponad prawdą? Gdzie znaleźć w tym sens? Brak pewności wita moje myśli, lecz nadzieja przychodzi szybko. Prawda jest sensem, który wybudza nas z monotonii oczu i ich spojrzenia. Czy w latach miłości targa Cię ku pętli poskręcanej z myśli kolczastych? Czy ciągnie do czarnej jak niebo wody? Czy słyszysz pociągnięcie za spust, czy słyszysz ten strzał utkany z obecnych krzyków? Czy wstrzymujesz dech by zniknąć gdy patrzy na Ciebie niewinność dziecięcych pytań?
Jak przetrwać cierpienie? Jak znieść ból, kłamstwa, niedocenienia i oskarżenia? Jak wytrzymać cios w plecy zadawany każdego dnia do upadłości przez tych którzy rzekomo kochają?
Znaleźć Prawdę.
Szukać jej daleko, w śnieżnych dachach, w donośnych podróżach i cichych ucieczkach. Odnaleźć swój dom drewniany, spokojny, gustownie umeblowany, z białymi ścianami, niewzruszony od śpiewu huraganów. Tułać się po światach różnych, wielokolorowych, suchych, poznać ich smak i usłyszeć wołanie. Spać na klatkach, pod gwieździstą przestrzenią, która nie pyta, lecz słucha. Być kompletnie nagim, wręcz gołym wobec materialnej rzeczywistości. Pracować w polu, szukać tam powiewów, żywić się zbożem, sercem ziemi, jej darem. Być daleko, bez świateł, bez korków, bez krzyków i nużących poniedziałków. Zacząć od początku. Wystartować raz jeszcze, bez obciążeń i zbędnych pakunków. I przez pryzmat swojego serca, rozumu, ambicji, marzeń, podążać jedynym słusznie prawdziwym szlakiem, który sami ustalamy, który sami wyznaczamy i w który sami wierzymy.