Przebudzenie
W pierwszy dzień po przebudzeniu
Byłem ślepy a przesycone plamy światła wypełniały dopiero bezbarwną duszę
Kruche ciało pochłaniało tylko kojący głos matki
A słodki rozum pławił się w błogiej nieświadomości
Serce biło opętane słowami Twojej ciepłej nadziei
Delikatne dłonie zdawały się łapczywie sięgać po obiecaną wolność
W aksamicie każdej kolejnej wiosny
Mocniej doceniałem ogrom idealnej kołyski
Zdecydowałeś jednak nie pozostawić
Najjaśniejszych wspomnień tej niewinnej rozkoszy.
Odzyskiwałem wzrok
Kształty nabierały ostrości
Szczegóły zyskiwały przejrzystości
Ofiarowałeś mi ciekawość dnia
Pobiegłem więc z latawcem marzeń
Tańczyć, wirować i krążyć na tej zielonej trawie
Zachłysnąć się oceanem ulotnych rozważań
Pogrążyć się w tajemnicach puszczy
Oddychać Twoimi zielonymi płucami
I biegłem aż zabrakło tchu
Aż zdrętwiały nogi
By upaść i zasnąć
Otrzymać od Ciebie kolejny dar
Upadłem
Usta wypełnił gryzący piach
Miał smak zwątpienia
W uszach dudnił krzyk
Poczułem ogromny strach
Wzrok zyskał świadomość
I obsypał Cię deszczem pytań
Nie wiem co powiedziałeś
Przecież w uszach dudnił krzyk
Pobiegłem więc z latawcem pytań
Tańczyć, wirować i krążyć na zmarzniętej trawie
Zachłysnąć się oceanem trwałych rozważań
Pogrążyć się w niepewnej puszczy
Oddychać swoimi czarnymi płucami
I biegłem aż zabrakło tchu
Az zdrętwiały nogi
By upaść i zasnąć
Otrzymać od Ciebie kolejny strach
Każdy następny dzień był mroczniejszy
Każdy krok był cięższy
Każdy krzyk głośniejszy
Dotyk zimniejszy
Świat stawał się mniejszy
Ty byłeś chłodniejszy
A ja płakałem zmarznięty
Więc pobiegłem z latawcem smutku
Snuć się, wirować i spadać w mroźniejszą głębie
Obrosłem w morze blizn
Narastała liczba znamion
Kształtowany w poczuciu odmienności
Zatopiony w bezdusznym niezrozumieniu
Pytałem Cię o ludzi bezbożne myśli
I milczałeś.
Więc biegłem aż zabrakło tchu
Aż zdrętwiały nogi
By upaść i zasnąć
Otrzymać od Ciebie kolejny grzech
Wlałeś we mnie wrażliwość zabójczą
Wzrok wyostrzyłeś do gwiazd
I kazałeś mi patrzeć jak płonie świat
Zapłakałem pierwszy raz
Łzy miały ugasić ten rażący blask
Ale tylko podtopiły moją twarz
Więc płakałem – śnieżnym żalem
I widziałem więcej niż pozwalał na to czas
Odczuwałem najdrobniejszy zepsucia smak
I krztusiłem się ledwie paprochem słów
Słyszałem zgrzyty zastygłego serca
Więc płakałem aż zabrakło tchu
Aż zdrętwieją powieki
By wyschnąć i zgasnąć
Nie chcę już więcej Twoich słów
Ale Ty dzielnymi rękoma dobijałeś ostatni gwóźdź
Pozbawiłeś mnie miłości i wzroku
Skazałeś na jarzmo myśli,
Brzemię dnia i nocy strach
Więc leżałem z zasysającą pustką
I dryfowałem po bezdrożach świadomości
Unosząc się w nierzeczywistej pustce
Pochłaniając sens dzieła Twoich dłoni
Nie było tam nic
Więc leżałem z żółtookim granatem
Próbując złapać oddech
Nie było Ciebie w powietrzu
Więc umierałem z pustką na twarzy
A w ustach miałem potok łez
Wokół mnie setki martwych ciał
Uśpionych spłowiałym życiem
Więc leżałem aż zabrakło tchu
Aż zdrętwieje duch
By zgasnąć i umrzeć
Nie otrzymać od Ciebie nic
Kiedy umarłem, nocą stał się dzień
Nic już nie widziałem, tylko śmierć
W czarno-białym czyśćcu
Wieczność wtargnęła w żyły białe
Wola istnienia zamieniła się w skałę
Nic nie słyszałem
Więc wrzeszczałem z bólem w krtani
Do Ciebie Ojcze
Ale leżałeś w bezpiecznym raju ataraksji
Więc rzuciłem się na twój boski geniusz
Blizny trysnęły krwią
Ręce szarpnęły doskonałość
Bez kontroli przebiłem gardło
Które siało ułudę
Zdeptałem dłonie niosące cierpienie
I kazałem Ci patrzeć jak świat płonie
W nadmiarze twoich słów