Narastać powoli w hałasie, jak hałas narastać. Snuć myśli pomiędzy metalowe trzaski. Być zgubionym pośród huczących budynków którewznosi nieczysty gniew. Iskry słońca przedostają się ostrym kątem do oka i kłują. Oślepiony białą plamą, gęstością zachwiań szukam podparcia. Byle nie upaść, nie wybuchnąć i nie zatracić się w konsekwentnych klauzulach złości. Stać przy oknie i szukać zimnego powietrza obejmującego i porywającego. Rozpłynąć się w pierwszym podmuchu i sunąć z nim w przestrzeń bez ścian. Wyrwać się ze szponów stukających regularnie maszyn, z okowów liczących skrupulatnie ołówków, od powiek kalkulujących rozwiązane problemy. Płynąć z nim dalej w górskie zapomniane krainy, zrzucając zakurzoną płachtę nieodkrytych pejzaży. Wzbić się na wyżyny możliwości oglądania gwiazd niepojętych, sklepień zmiennokolorowych i nocy jaskrawych. Wejść na szczyt i powąchać purpurowe pola porannych żonkili. Zatrzymać bieg codziennych błahostek i irytacji. Spojrzeć i widzieć przepaść, urwisko na dnie której mrowisko przepełnione idealnym planem działania świeci się i gaśnie we wzorze. Upadki kradną młodość kości, szczególnie z tej wysokości . A gdyby można polecieć? Szybować i nie opadać ku morzom nielogiczności niewyjaśnionej. Poderwać się z korzeni raz i błyskiem zatracić się w ognistych piórach. Z poszanowaniem splunąć bezczeszcząco na piach, który więził i nie zadawał pytań. Uciec z labiryntu krat pomiędzy którymi przyszło dorastać w milczeniu. Obowiązkiem była cisza i troska. Celem był sufit poszarzałej cuchnącej celi. Nikt nie pytał, nikt nic nie mówił, każdy kto mądry w pocie czoła znajdował istnienie. To było więzienie, dla głuchych, milczących i niewidomych. Duszony codziennie zerwałem smycz. Pobiegłem, a serce oczy i słowa skierowałem do góry, do Boga.