Note 5

Uwolniony z krwawej szamotaniny postawiłem krok na nowej ziemi. Subtelnie poszarpany przez szare mury wybiegłem na pola o których zawsze marzyłem. Uderzyło we mnie rażącym blaskiem swobody rozważań. Przesłoniło cielesne spojrzenie i obecne znaczenie. Kamieniste skały trysnęły lawiną wody, napierającej od tysięcy myśli, blokowanych tamą percepcji danego momentu.

Stojąc w szumach wysokich zielonkawych traw i w kolorach wiosny, zacząłem odczuwać postępujące ciepło dotykające stóp. Wzbierała woda od natłoku nigdy niewypowiedzianych pytań. Każde dotknięcie nowej kropli spośród zalewających mnie potoków rodziło dalsze pytania i kolejne podtopienia. Zdecydowanym oddechem zaczerpnąłem do płuc całą swoją wiedzę nietaktowną i zacząłem biec. Z każdym krokiem, tupnięciem o kolejne wątpliwości, podnosiły się i spokojnie atakowały moje ramiona turkusowe fale. Czas płynął między rozbujanymi mrugnięciami w tym samym nurcie domysłów co ja. Bieg przemienił się w walkę z zaspami śnieżnymi które w gwałtownych niepewnych ruchach pokonywałem. Każda następna trwoga na drodze bez gruntu przyśpieszała tętno i umacniała tępo. Czas wędrował przy mnie jak brat, którego zapomniałem, pałętał się między nieodrętwiałymi kończynami. Był wolny od obserwatorów kreujących jego znaczenie. Wytrwale pogrążaliśmy się w odległe krainy czarnej pustki. Pierwszy był księżyc, srebrny, dotknięty. Niepowstrzymani nową perspektywą brnęliśmy dalej i prędzej. Kolejnym pytaniem był ogrom, wszech miara, nieskończona granica wkraczająca na tereny boskie, niezajęte. Dyszącym krzykiem szarpnęliśmy się na bezkres, z którego okiełznałem trud sześciodniowej pracy. Szepczące wulkany zionęły ogniem w zakątkach wszechświata, nie dopuszczając do siebie spokojnych śpiewów żałoby. Wzburzone oceany rosły w oczach, na gwiazdach odległych tak bardzo jak bardzo odlegli są od siebie ludzie wierzący w miłosiernego Pana. Przełamawszy barierę wymiarowości sfery krążącej wokół siebie całą sobą, rzuciłem się na brata. Ukręciłem kark, obdarłem ze skóry i wywróciłem na drugą stronę. Płyną tym samym życiem co dawniej, lecz pokrętnym kierunkiem. Nurt zgubionych sekund zawrócił bieg. Początek był końcem a koniec początkiem. Oszołomiony pożarem swojej dyktatury nagiąłem prawa postrzegania ciągłości. Lustrzany paradygmat złośliwie skonfrontowałem z nim samym. Pomiędzy dwoma srebrnymi szybami widzieć musiałem wszystko. Oczy przestały patrzeć w jedną stronę, widziałem nawet zapomnianą miłość. Słyszałem słowa których nie zdążono wypowiedzieć. Poczułem zapach bezsensu myśli i trwania. Geometryczne ślady przemieniały przestrzeń w topiącą mnie błękitną linię horyzontu. Bezwarunkowo szukałem powietrza ku górze, instynktownie łapałem życie nieodwracalne. Będąc w zamkniętej kuli wypełnionej lodowatą, rześką wodą, która nie ograniczała mnie z żadnej strony, cofałem się z każdą sekundą o jedną ku narodzinom i śmierci czasu. Chaotycznie przenikałem stale w tył. Byłem w dniu swoich urodzin i w dniu powstania życia. Jego imię huczące przez tysiąclecia było błędnie spisane, błędnie zrozumiane. Pierwszym istnieniem określającym nasze obecne natchnienia, było parujące gorąco, rozszerzające się w strony którym samo nadało kierunki. Zjawisko, które nigdy nie zaistniało, a żyje. Wybuch. Tworząc z plamek obrazy planet i układów przenikających się gwiazd. Zjawił światło i dopełnił ciemnością. Do ciepła delikatności dorzucił niepokoje chłodu. Nadał wszystkie zjawiska. Przyciąganie się dwóch ciał pobłogosławił imionami – Miłość i Dobro. Zaś odpychanie i odrazę nazwał nienawiścią i złem. Ni jedno ni drugie bez siebie istnieć, żyć, znaczyć nie mogą. Zrodzony sam z chaosu utworzył idealną zamkniętą harmonię, której jego nierozumne dzieci się nocami wyrzekają.

Jesteśmy potomnością najwcześniejszego zjawiska. Wynikamy z chwili, myśli i uczucia które władały nami sekundę temu. Jesteśmy następstwem konieczności ekspansji dopełnienia. Nasze matki zrodzone z ich matek są cichą kontynuacją pierwszej myśli, pierwszego życia, pierwszego zjawiska. Zachłysnąłem się wodą. Płacz był jedynie ostatnim kamieniem którym sam w siebie rzuciłem. Przestałem oddychać, przestałem trwać, nie żyłem. Wisiałem w odmętach morskiej głębiny. Kształt, kolor, dźwięk i dotyk przestał mieć znaczenie. Nie musiałem oddychać, trwać i żyć. Istniałem w harmonii z przerażającą śmiercią którą sam stworzyłem.

Obudziłem się w łańcuchu, ale byłem wolny, nie śniłem.